TATTOO+HERO: "Tatuażystka w fartuchu". Odkryjcie niepowtarzalną drogę, którą przebyła Nikolina, aby stać się tatuażystką

Historia Nikoliny została uznana za najlepszą w naszym konkursie "Podziel się swoją historią i zostań TATTOO+HERO!". Decyzję o nagrodzeniu jej opowieści jednogłośnie podjęło jury złożone z doświadczonych tatuażystów, którzy w latach 90-tych swoją pracą kładli fundamenty pod polską branżę tatuażu. W składzie jury znaleźli się: Dagmara Nawikas-Misiuk, Tomasz Skoczypiec, Sławek Frączek oraz Michał Psut, założyciel marki TATTOOME.EU, która ufundowała nagrodę główną - maszynkę +HEROPEN. Odkryjcie niepowtarzalną drogę, którą przebyła Nikolina, aby stać się tatuażystką. Miłej lektury.


Tatuażystka w fartuchu

Jestem lekarzem weterynarii, który pewnego dnia wziął do ręki maszynkę.

To niezupełnie takie proste, ale finalnie sprowadza się właśnie do tego. Bo zaczynałam, jako studentka weterynarii, która kręciła się przy rysunku i jeszcze przed studiami marzyła, że kiedyś będzie przenosić swoje bohomazy na ludzkie ciała. Zaczęłam jednak studiować i nie sądziłam, że kiedykolwiek zdołam zrealizować ten – jak wówczas sądziłam – absurdalny cel. Bo jak? Mam rzucić wszystko, na co tyle lat pracowałam, czemu poświęcałam noce i dnie, na co zmarnowałam zdrowie i wydałam mnóstwo pieniędzy rodziców? Mam zacząć w biznesie, o którym nie miałam dotąd pojęcia i który wydawał się tak niegościnny?

Kiedy zrobiłam pierwszy tatuaż na człowieku, wiedziałam już, że tak: Właśnie to miałam robić w życiu. Po kolei.

Od zawsze cierpiałam z powodu przerostu ambicji. Nie zadowalały mnie półśrodki, musiałam więcej, lepiej, intensywniej, ponad siły. Z tego powodu na trzecim roku studiów zdrowie odmówiło mi posłuszeństwa. Jedna z lepszych studentek nagle przestała chodzić na zajęcia, bo po prostu nie wstała z łóżka z wycieńczenia. Skandal, szok i niedowierzanie.

Wzięłam urlop zdrowotny na rok. W tym czasie powoli dochodziłam do siebie, a w mojej głowie wykiełkowała dziwaczna myśl: A gdyby tak pójść do jakiegoś studio i po prostu poprosić, żeby nauczyli mnie robić tatuaże? Mogę zapłacić. Mogę sprzątać, robić kawę, ale niech mnie nauczą, mam przecież czas.

Znajomy polecił studio w Lublinie, w którym sam się tatuował. Mówił, że tam zrobią ze mnie artystkę. Pomyślałam, że przecież nic nie tracę. Pokonam wstyd i pokażę swoje rysunki, najwyżej wyjdę i nigdy już mnie nie zobaczą.

Najbardziej komiczna scena na świecie: ubrałam się jak na rozmowę kwalifikacyjną do biura, spakowałam szkice w reklamówkę ze stokrotki (naprawdę - z tych emocji zapomniałam, że miło byłoby mieć na tę okoliczność teczkę) i poszłam do studio X.

Wysiadając na Placu Litewskim w Lublinie, chciałam uciec. Pociłam się jak ruda mysz. Przecież tam na pewno będzie mnóstwo wydziaranych karków albo osób po szkołach artystycznych, oni wszyscy mnie wyśmieją i każą wsadzić swoje bazgroły tam, gdzie słońce nie dochodzi. Przecież nic nie potrafię! Nie skończyłam kursu rysunku, byłam zbyt leniwa na naukę teorii, chciałam rysować ludzkie portrety albo zwierzęta. Świadoma własnych braków, chciałam się wszystkiego nauczyć. Przecież, w czym jak, w czym, ale w nauce byłam zawsze katem. Ta przerażona dziewczyna, która stała pod schodami prowadzącymi do studio i myślała, że nigdy się nikomu nie przyzna, jaką głupotę zrobiła – to właśnie ja. Nie miałam pojęcia, że właśnie robię pierwszy krok ku zupełnie innemu życiu. I że będzie to podróż pełna gorzkich rozczarowań, pełnej pracy, łez i wysiłku.

Że wchodzę na piękną drogę do życia, które tak naprawdę zawsze było moje.

Miałam niesamowite szczęście – menedżer studio kompletnie nie znał się na rysunku i wziął mnie z miejsca do przyuczenia. Przeżyłam lekki wstrząs, bo miałam od następnego tygodnia praktykować tatuaż, a nawet nie wiedziałam, jak wygląda maszynka. Szef salonu wyglądał tak stereotypowo, jak tylko mógł wyglądać szef studia tatuażu – chłop jak szafa, tatuaże nawet na twarzy. A ja – dziewczynka cokolwiek nikczemnej postury, ani pół kropli tuszu pod skórą. Mężczyzna okazał się jednak zaskakująco uprzejmy i nie miałam innego wyboru, jak pójść za ciosem.

„Warunek jest jeden – później będziesz dla mnie pracować” – powiedział na odchodne. Pomyślałam, że grzech nie skorzystać z okazji. Pokażę rodzinie i wszystkim szydercom, że jeszcze zarobię na swojej „fanaberii”.

Wiedziałam, że będę potrzebowała pieniędzy na maszynkę do tatuażu. Nie miałam pojęcia, ile dokładnie może kosztować najtańszy chiński szmelc, ale i tak nie miałam własnych pieniędzy. Ani grosza. Od zawsze utrzymywali mnie rodzice niepopierający moich zapędów. W trakcie trudnych dziennych studiów nie miałam fizycznej możliwości pójść do pracy. Wyśmiejcie mnie, ale w wieku dwudziestu dwóch lat, jako wzorowa studentka i samozwańcza intelektualistka, nie wiedziałam, jak zdobyć pieniądze. Musiałam jednak zarobić na maszynkę, nieważne jak – zawsze dążyłam do celu po trupach, szczególnie po swoim własnym. Na szczęście nie wpadło mi do głowy uprawianie najstarszego zawodu świata, ale do dziś śmieję się na myśl, że trafiłam właśnie do redakcji Wirtualnej Polski.

Przez jakiś czas pisałam artykuły dla ABC Zdrowie. Nie ma to dużego znaczenia, ale musicie przyznać, że brzmi zabawnie w kontekście wszystkich moich wcześniejszych i późniejszych zajęć. Multum artykułów na temat trzynastu zdrowych zamienników cukru, cudownych właściwości obierek z ziemniaków albo „Jak skutecznie czyścić fugi” – to wszystko pisałam jak natchniona w tamte wakacje.

Zaczęła się długa, niezwykła podróż, która trwa do dziś.

W studio nikt się ze mną nie patyczkował. Od razu poznałam swoje miejsce (przy miotle) i dowiedziałam się, jak bardzo nic nie potrafię. Artyści wiedzieli o sztuce nieco więcej niż zachwycony moimi rysunkami menedżer. Była tam dziewczyna po ASP, był syn ukraińskich malarzy, był zawodowy portrecista i pamiętam też chłopaka, który biegał za dziewczyną po uczelni artystycznej z nadzieją, że nauczy go rysować. Dziś ten chłopak jest dosyć wziętym tatuażystą specjalizującym się w kreskówkach.

Zamówiłam sztuczne skóry i ćwiczyłam przy pomocy starej, mocno popsutej maszynki cewkowej podłączonej do równie popsutego zasilacza. Żeby zrobić, chociaż kreskę na sztucznej skórze, musiałam najpierw rozmontować i zmontować maszynkę. Wibrowała jak diabli, a nagrzewała się jeszcze bardziej. Po kilku godzinach ćwiczeń nie potrafiłam utrzymać w ręku szklanki z wodą, ale byłam tak zachwycona wszystkim, co zdołałam przenieść na sztuczną skórę, że niezrażona brnęłam dalej.

Całkiem nieźle mi szło. Miałam wiele zapału i nie raziły mnie ironiczne komentarze tatuażystki pracującej w studio X. Na każdym kroku podkreślała, jak bardzo ją drażnię i że nikt nie płaci jej, żeby odpowiadała na moje pytania. Jeden z jej kolegów po fachu był natomiast bardzo sympatyczny, szybko złapaliśmy wspólny język i od tamtej pory sądziłam, że będę tatuowała realizm w szarościach, jak on.

Pierwszy tatuaż na człowieku zrobiłam jakieś półtora tygodnia po pierwszym kontakcie z maszynką. Bardzo wcześnie, biorąc pod uwagę, że przedtem nie miałam z tym rzemiosłem zupełnie nic wspólnego. Szef był jednak biznesmenem i grzmiał, że trzeba zarabiać pieniądze, a nie zacznę ich zarabiać, jeśli będę męczyła sztuczne skóry do śmierci. Byłam przerażona, w dodatku nie wiedziałam, kogo miałabym wytatuować. Zaproponowano mi podsunięcie jednego z bezdomnych spod lokalu, i to była propozycja zupełnie serio. Stanęło mi przed oczami, iloma chorobami mogłabym się zarazić od takiego „klienta” i wiedziałam już, że znajdę kogoś sama, choćbym miała dopłacić.

– Magda? - Zagaiłam do przyjaciółki przez telefon trzymany w trzęsącej się od maszynki dłoni. Wychodziłam ze studio jak zwykle spocona (był środek lata, a my urzędowaliśmy na poddaszu i chłodziliśmy się jednym wentylatorem) i cała uwalana tuszem. – Słuchaj, idziemy dzisiaj w miasto. Na kluby idziemy. Tak. Co? Nie, dalej nie lubię klubów. Muszę coś załatwić. Wpadnij wieczorem.

To jej chłopak pokazał mi studio X, więc szybko domyśliła się, jaki mam plan. Cokolwiek idiotyczny, ale jak się okazało – bardzo skuteczny.

W klubie błyszczącym od neonów trzasnęłam kilka szybkich kolejek, po czym wskazałam głową chłopaka przy barze na drugim końcu lokalu.

– Tam siedzi mój klient.

– Nikola, czy ty jesteś…

– Patrz.

Podeszłam do chłopaka, zagadałam. Nigdy nie robiłam takich rzeczy, bo jestem dosyć introwertyczna z natury, ale w tamtej chwili niczego tak nie pragnęłam, jak zrobić tatuaż.

– Chciałbyś mieć dziarę? – Spytałam, kiedy sączyliśmy wspólnie wódkę z colą.

– Pewnie! - Odparł wesoło, bez wahania.

– A co byś chciał?

– Dwa zielone żółwiki, takie z bajki.

Wierzcie mi lub nie, dwa dni później zrobiliśmy ten tatuaż. Kreskówkę w kolorze - jak gdyby zapowiedź mojej późniejszej specjalności.

Był 20 lipca, klient spóźnił się ponad dwie godziny, bo dojeżdżał spod Lublina i musiał jeszcze pomóc w czymś ojcu. Okazał się ode mnie sporo młodszy, miał niecałe 19 lat. Chrzanić to, uznałam. Ważne, że jak wytrzeźwiał, wciąż chciał dać się wydziarać. Denerwowałam się tak bardzo, że nie jadłam nic przez pół dnia i bez przerwy biegałam do toalety. Mimo upału miałam lodowate ręce i nogi, a pot ściekający za koszulkę wydawał się być ciekłym azotem. Myślałam, że szybciej umrę, niż zrobię człowiekowi coś… na zawsze. Tyle rzeczy mogło pójść nie tak. Przecież mogłam go zwyczajnie skrzywdzić. Choć kolega ze studio obiecał w razie wpadki poprawić mojego babola, to poczucie osobistej porażki nie dałoby mi żyć spokojnie. Taka już jestem: ekstremalnie surowa dla samej siebie. Dlatego oczekiwanie na pierwszy tatuaż przysporzyło mi bodaj więcej nerwów niż egzamin maturalny.

Nagrodę główna - maszynka +HEROPEN od TATTOOME.EU

Wreszcie klient dotarł.

To było coś niesamowitego. Nie przeżyłam czegoś podobnego nigdy wcześniej. Miałam w ręku nową maszynkę, na kablu i ze stopką. To był srebrny Proton Equalisera, nadal leży gdzieś na dnie szafy. Czułam, że znika cały świat. Że oto jest coś, co będę robić, póki ręka i oko nie odmówią mi posłuszeństwa. Trzęsłam się jak osika. Kolega pomógł mi postawić pierwsze kreski, a potem… poszło, robiłam. Nie przypuszczałam, że tak mnie to pochłonie. Miałam motyle w brzuchu, jakbym właśnie się zakochała.

Skończyłam swoją pierwsza sesję o północy, 21 lipca. W swoje urodziny.

Od tamtej pory wiedziałam, że zrobię wszystko, żeby tatuować. Niepokoił mnie jednak fakt, że szef bardzo nalegał, bym już, teraz zaraz miała dużo klientów na skomplikowane wzory. Nie miałam pojęcia, jak ich szukać. Nie miałam Instagrama, zupełnie nie znałam się na social mediach. Tatuowałam znajomych szefa, kolegów chłopaka koleżanki, zrobiłam kilkanaście patriotycznych tatuaży i parę napisów. Pierwszy poważny kryzys zaliczyłam, kiedy robiąc pierwszy w życiu kompas, źle dopasowałam go do anatomii. Do dzisiaj strasznie się krzywię, kiedy klient przychodzi z podobnym pomysłem.

Oczywiście wyszło jajo. Byłam zbyt zdenerwowana, żeby to zauważyć na etapie kalki, a koledzy zbyt zajęci pracą, żeby mi pomóc. Kiedy 3/4 tatuażu były gotowe, już widziałam, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Wtedy wpadła dziewczyna, która mnie nie lubiła i zaczęła wyśmiewać przy kliencie. Zrobiło mi się fatalnie. Powiedziała, że go okaleczyłam. Próbowałam zachować twarz i przerwałam po prostu pracę, mówiąc, że ma zagwarantowaną poprawkę u kolegi, że przepraszam, że dopiero się uczę. On nawet nie widział, że tatuaż jest popsuty. Odpowiedział tamtej dziewczynie, że jest zadowolony. Usłyszał, że co ma powiedzieć, jak ręka do amputacji. Dodała na odchodne, że mam umyć po wszystkim całe studio jak zwykle i zawieźć jej klucze do domu. Wyszła.

Zamiatałam podłogę i płakałam. Nie wierzyłam, że mogę tak zawieść samą siebie. Było mi wstyd przed klientem, który został i mnie pocieszał – najbardziej karykaturalna scena na świecie. Później nawet poskarżył na tę dziewczynę właścicielowi studio, choć oczywiście o to nie prosiłam. Byłam wściekła na własną nieudolność. Zawiozłam klucze do mieszkania tatuażystki, która zgrywała dobrą koleżankę. Klepała po plecach, nalała mi whisky, ale widziałam, jaka jest zadowolona, że w końcu coś spieprzyłam.

Zamknęłam się w mieszkaniu na tydzień. Nie odbierałam telefonów od szefa. Nie chciałam więcej brać maszynki do ręki, ze strachu, że znów zrobię komuś krzywdę. Płakałam cały dzień, w nocy nie spałam i tak przez ten cały tydzień.

Szef dowiedział się o wszystkim i zrobił tamtej dziewczynie okropna awanturę. Klient powiedział również, o zgrozo, że było od niej czuć marihuanę i alkohol. To była prawda, ale mdliło mnie ze strachu na myśl, jakie może mieć kłopoty. Na pewno obwini o to mnie, choć przecież nie powiedziałam ani słowa.

Szef spotkał się ze mną w galerii handlowej na kawie i powiedział, że od dziś będę pracowała tylko z chłopakiem od realizmu, bo otwierają nową filie i będziemy tam we dwoje. Że mam zapomnieć o niefortunnym incydencie, a koleżanka, która źle mnie potraktowała, poniesie konsekwencje.

Nie chciałam wracać. Nie chciałam i chciałam najbardziej na świecie. To było za trudne. Kiedy zaznałam już pracy, która stała się sensem mojego życia, niemożliwym było porzucenie jej ot tak.

Nawet, jeśli wiedziałam, że robię póki, co straszny szajs, byłam pewna, że kiedyś będę tworzyła rzeczy… piękne.

Wróciłam. I tatuowałam o wiele lepiej niż przedtem. Zrobiłam też pierwszy tatuaż na swojej własnej nodze, swoją droga zabawne doświadczenie, bo nie miałam na sobie dotąd ani jednej dziary. Ale, koniec końców, zrezygnowałam z tego studio i poszłam z powrotem na uczelnię. Dlaczego? Ze strachu. Usłyszałam od szefa, że moim testem na tatuażystę będzie ilość pieniędzy zarobionych w ciągu tygodnia. Nie chciałam dla siebie takiej kariery, zwłaszcza, że mój pracodawca miał na mieście… bardzo różne opinie. Ponoć artyści, którzy w późniejszym czasie chcieli się uniezależnić, mieli bardzo pod górkę – potwierdził to przypadek chłopaka pracującego tam jeszcze „za mojej kadencji”. Obawiałam się, że kiedy już będę związana umową (a praktykowano tam lojalki), szef przestanie być miły zrobi ze mnie zwykłego wyrobnika, bez perspektyw na bardziej twórczą pracę.

Potem nastąpiły kolejne lata studiów. Ambicja wciąż mnie zjadała. Czułam, że uczę się tylko po to, by wygrać chory wyścig z własną głową. Jelita i żołądek miałam do reszty wyżarte stresem. Wciąż interesowałam się tatuażem, ale pośród natłoku zajęć na trzecim i czwartym roku nie miałam sił, by na poważnie zająć się chociażby rysunkiem. Miałam wrażenie, że kładę się na wodzie i pozwalam ponieść falom gdziekolwiek. Odrętwienie, ciągły stres, moje prywatne problemy emocjonalne – to wszystko sprawiło, że zabunkrowałam się we własnym mikroświatku. Od czasu do czasu widywałam na Facebooku posty artystów tatuażu i kłuło mnie w mostku na myśl, jak daleko mogłam już być na swojej tatuatorskiej drodze. Lata uciekały, a ja wciąż siedziałam na utrzymaniu rodziców, na studiach, do których czułam już tylko niechęć, próbując wygrać z nerwicą natręctw i (jak twierdzą niektórzy specjaliści) chorobą afektywną dwubiegunową.

Jak o sobie wówczas myślałam? Nie najlepiej.

Ja – maszyna do pracy.

Ja – maszyna do spełniania cudzych oczekiwań.

Ja – robot, budzący się nad ranem, by wkuwać kolejne formułki z książek, które wcale go nie interesują, w celu wykonywania pracy, do której nie ma serca.

W przebłyskach człowieczeństwa tęskniłam za uczuciem towarzyszącym pierwszemu tatuażowi. Za tym stanem zakochania, który sprawiał, że świat stawał się piękny, nawet, jeśli wiele brakowało mu do doskonałości. W chwili, gdy robiłam tatuaż, przestawałam siebie nienawidzić, znikała cała zaniżona samoocena. Byłam na swoim miejscu i nie miało znaczenia, jak wyglądam, czy przytyłam, czy wykonałam wszystkie rytualne czynności, czy zaliczyłam wejściówkę z mikrobiologii.

Bez tatuowania czułam się jak puzzel odczepiony od właściwej układanki i wepchnięty na siłę w miejsce, które nigdy nie będzie jego domem.

Aż przyszedł COVID.

Odesłali nas do domów i rozpoczęło się nauczanie hybrydowe. To był czwarty rok studiów. Na początku wcale nie jeździliśmy na uczelnię, więc spędzałam całe dnie w rodzinnym domu na Śląsku. Kiedy już nie musiałam wstawać codziennie na zajęcia, przestałam odczuwać jakąkolwiek motywację do nauki. Wewnętrzna pustka narastała i wiedziałam, że jeżeli nie wypełnię jej czymś, co czyni mnie żywym człowiekiem, już na zawsze utknę w tej bezosobowej skorupie i pewnie kiedyś taka pusta i nijaka umrę.

To było jak błysk, stało się w jednej sekundzie.

Ołówki. Kartki. Zbieranie i suszenie liści i kwiatów. Tablet graficzny, najpierw Microsoft Surface, w później iPad. Robiłam szkice i kolaże, które potem obrabiałam w programie graficznym. Nie wiedziałam, do czego mnie to zaprowadzi, lecz czułam ulgę, jakbym przykładała sobie pijawki i uchodziła ze mnie cała „zła” krew. To rodzaj cudownego wrażenia po tym, jak człowiek zwymiotuje. Porównanie paskudne, ale najtrafniej oddaje mój ówczesny stan ducha. Świat znów miał kolor słońca. Myśli płynęły i pobudzały kolejne fale inspiracji, a nie stały jak woda w kałuży. W końcu uznałam, że pora zainteresować się twórcami na Instagramie i odświeżyć pamięć, jeśli chodzi o tatuaż.

Jakże spodobało mi się to, co znalazłam.

Nie posiadałam się z frustracji. Przecież po tylu latach mogłam być taka dobra! Tyle mogłam się nauczyć. Z drugiej strony – czy rzeczywiście miałabym na to szansę w pierwszym studio? Może nie. Cóż, bez sensu patrzeć wstecz. Teraz byłam mądrzejsza o tych kilka lat doświadczeń i mogłam wybrać taki salon, jaki umożliwi mi rozwój i zrobi ze mnie tatuażystkę z prawdziwego zdarzenia.

Nie było to łatwe, zwłaszcza, że nie miałam takiego kretyńskiego farta jak na samym początku. Reklamówka pełna rysunków może i zadowoliła menedżera studia X, który znał się na sztuce mniej więcej jak makak na fizyce kwantowej, ale teraz trzeba było zrobić portfolio i uderzyć do miejsca, z którego będę miała dobry start.

Poszłam po poradę do córki koleżanki mamy, która pracowała w zawodzie od paru lat. Pochwaliła moje prace i powiedziała, żebym nie zraziła się odmowami – nie wejdę drzwiami, to wejdę oknem. To stało się moim mottem aż do dnia dzisiejszego. Iść po swoje, niezależnie od okoliczności. Jak coś sobie wymyślę, to to po prostu dostanę. Może i się przy tym zabije, ale będzie warto.

Nikolina Rudoli | fot. Maciej Mitręga-Szydłowski

Jedno studio, drugie, trzecie – stosik rozczarowań rósł i nie zmalał nawet później, kiedy już szukałam miejsca do regularnej pracy, nie na same praktyki.

Na staż dostałam się do popularnej sieciówki w Krakowie. Znajomy miał tam mieszkanie, które stało puste i udostępnił je za darmo. Super okazja! Jasne, że w to poszłam. Zdalne studia i praktyki w salonie tatuażu – to brzmiało jak piękny sen. Wreszcie miałam wskoczyć na właściwe miejsce układanki, robić coś, do czego będę miała serce. Jak łatwo się domyślić, rzeczywistość okazała się mniej kolorowa.

Byłam zachwycona możliwością poznania tajników prawdziwego tatuowania, które można będzie nazwać sztuką. Wiedziałam jednak, że nie będzie łatwo w ogóle dorwać się do maszynki. Założenia były takie, że, jak to na praktykach – pomagam w sprzątaniu, rozkładam stanowiska, uczę się zasad BHP, rysuje projekty, a artyści doradzają, co zmienić. Właściciele mieli zdecydować, kiedy przyjdzie odpowiednia pora na sztuczne i skóry, a po sztucznych skórach na ludzi. To był kolejny wyścig: znów z sama sobą i z własną głową, ale też z pozostałymi praktykantami, bo było ich dwóch. Każde z nas chciało naturalnie zostać tatuażystą jak najszybciej i pokazać się szefostwu z jak najlepszej strony. Chciałam też udowodnić sobie, rodzinie i wszystkim, dookoła, że moje bieżące wykształcenie nie przeszkadza w byciu tataużystką i że jestem w stanie się z tego utrzymać.

W tamtym salonie poznałam kilka naprawdę wartościowych osób. Był wśród nich artysta z Ukrainy, Ian Shakhmatov, który zaszczepił we mnie miłość do koloru i pokazał zupełnie nowy wymiar tatuażu – robił niesamowite projekty graficzno-surrealistyczne, a jego technika była dla większości współpracowników nieosiągalna. Mimo to okazał się skromnym, miłym facetem i chyba zupełnie nie rozumiał całego szumu wokół swojej osoby. Nie wychylał się w social mediach i, o ile wiem, nie robi tego do dziś. Kiedy jednak siadał do projektu i do maszynki, działa się magia. Mogłam patrzeć na jego pracę godzinami. Wiedziałam, że chcę kiedyś tatuować, chociaż w połowie tak dobrze.

Nie obyło się jednak bez tak zwanych „dram”. Jeden z chłopaków w studio z jakiegoś powodu nie lubił praktykantek (do mężczyzn nic nie miał) i co rusz próbował zrobić mi na złość. Telefony do właścicieli na temat rzekomych zaniedbań, obgadywanie za plecami z menedżerem, szepty i półgębkiem przekazywane mniej lub bardziej prawdziwe informacje – to wszystko powoli zdejmowało mi z oczu różowe okulary. Wprawdzie dostałam pozwolenie na sztuczną skórę, a potem wyszarpałam dosłownie możliwość tatuowania ludzi, ale do bycia tatuażystą na normalnych warunkach finansowych po pół roku wciąż było daleko. Miałam wrażenie, że przyrosnę do mopa na następnych pięć lat albo dłużej, jeśli w końcu się nie odezwę. Bałam się jednak, że jeżeli wkurzeni właściciele mnie wyrzucą, będę musiała aplikować do kolejnego studio na stanowisko praktykantki i zaczynać całą tę przeprawę od nowa. Zresztą, co tu dużo mówić, świat tatuażu jest bardzo mały i jeśli ktoś chce Ci zrobić koło pióra, reszta branży bardzo szybko się o tym dowie.

Zaciskałam zęby, obserwowałam pracę innych, czasem tatuowałam małe wrzutki w czerni. Przeżyłam totalny szok, kiedy pierwszy raz dostałam za tatuaż większe pieniądze. Stresowałam się każdą najmniejszą pracą, w dodatku czułam się bardzo oceniana. Menedżer, – mimo że sam nie miał nigdy w ręku maszynki – czuł się uprawniony do technicznej oceny każdej z prac, które jego zdaniem były coraz gorsze. Moja frustracja rosła. Chciałam desperacko zrobić postęp, ale okazywało się, że najwyraźniej idzie mi coraz słabiej. Kolejny raz doświadczyłam nawrotu depresji, bo moje poczucie własnej wartości nigdy nie było wysokie. O, ironio – pokochałam pracę, w której krytyka jest na porządku dziennym i każdy ocenia – świadomie lub nie – to, co robisz. Kiedyś, gdy za czasów liceum wydałam własną powieść fantasy, internetowy hejt i kilka obraźliwych komentarzy na temat mojego warsztatu niemal przyprawiły mnie o próbę samobójczą, więc… czy naprawdę powinnam znów pchać się w takie bagno? Czy nie lepiej żyć spokojnie i nie musieć drżeć o każdy komentarz w mediach społecznościowych?

Nie, uznałam. Powiedziałam „A”, muszę powiedzieć „B”. To, że jakiś, pożal się Boże, ignorant twierdzi, że moje prace są złe, znaczy tylko tyle, że on tak twierdzi.

W międzyczasie zaczęli nas ściągać z powrotem na uczelnię. Musiałam kursować pomiędzy Krakowem a Lublinem i godzić praktyki ze studiami, wciąż bardzo trudnymi i wymagającymi dużo zaangażowania. Poświęcałam im o połowę mniej czasu i wysiłku niż kiedyś, ale czułam, że wypalam się zarówno na polu weterynarii, jak i tatuażu.

W końcu zadzwoniłam osobiście do właściciela studio i powiedziałam, jak jest: potrzebuję pracy, potrzebuję zapewnienia, że po tylu miesiącach i po zrobieniu obiecanej ilości tatuaży na ludziach będę mogła zostać u nich zatrudniona. Wiedziałam, że to może zabrzmieć impertynencko, ale nie zgadzałam się z menedżerem, który twierdził, że moje prace są słabe. Koledzy ze studio tak nie uważali, a przecież zajmowali się tatuowaniem od lat. Usłyszałam, że tak, zostanę zatrudniona. Dostałam nawet termin.

Nie dotrzymano go.

Potem dowiedziałam się, że menedżer poczuł się ogromnie dotknięty telefonem do właściciela. Został pominięty, okazałam brak szacunku i pokory. Broniłam się, że przecież próbowałam rozmawiać najpierw z nim, ale on uważał, że skoro nie chciał mnie dopuścić do regularnej pracy, na pewno miał dobre powody i powinnam to uszanować. To, że „ktoś mi coś obiecał”, nie było żadnym argumentem.

Zagotowało się we mnie. Pracowałam naprawdę ciężko i zamiast chociaż jednego dobrego słowa ciągle dostawałam po głowie. Bałam się przychodzić do studio, bo czułam, że każdy dzień stwarza nową okazja do kolejnej afery. Bo ktoś coś wymyśli, coś źle zinterpretuje, coś usłyszy i pójdzie fama. Bałam się brać telefon do ręki, bo na Messengerze mogła czekać tasiemcowata wiadomość z potężnym opieprzem za coś, o czym nie odważyłabym się pomyśleć, że było błędem.

Na porządku dziennym były teksty wypowiadane przy klientach: „Musisz wyrobić się do 19:00, przez ciebie całe studio ma obsuwę”; „Nie zostawię ci kluczy, nie jesteś godna zaufania”; „Ty sobie tatuujesz, a schody od wczoraj nieumyte”. „Położyłaś gąbkę zbyt blisko krawędzi zlewu z narzędziami do piercingu, to bezpośrednie zagrożenie zdrowia i życia personelu i klientów”; „Jak mogłaś nie kupić filtrów do kawy? Nie było w trzech sklepach, to trzeba było schodzić cały Kraków, aż byś je, psiakrew, znalazła, trzeba było zarezerwować na to poranek i przesunąć klienta na później, żeby na ciebie nie czekał”. Dziś zabiłabym go śmiechem, ale wtedy naprawdę ogarniała mnie rozpacz.

Wiedziałam, że muszę się wymiksować z tego chorego układu, bo nie zamierzałam utknąć tam, jako wieczny praktykant (tak jak jeden chłopaków, który praktykował od pół roku, kiedy już się zjawiłam).

Zrobiłam ostatni tatuaż, a potem usiadłam z menedżerem i powiedzieliśmy sobie nawzajem kilka dosadnych słów. Właściwie on planował mnie tego dnia wyrzucić. A ja planowałam odejść. Okej, pomyślałam. Doskonale.

Na odchodne zrobiłam sobie dziarę u tego świetnego artysty, dla którego przychodziłam tam przez ostatnie trzy czy cztery miesiące. Tylko on trzymał mnie w tamtym dziwnym, plotkarskim środowisku. Zabrałam to, co mieli najlepsze – wiedzę, którą chciał mi przekazać i piękną pracę na ciele, która będzie mi zawsze przypomina, jak wspaniale może wyglądać tatuaż. Moja lewa noga, w trzech czwartych pokryta interpretacją malarstwa Beksińskiego, to moja największa duma. Dziesiątki godzin bólu, mnóstwo wylanej krwi, ale kto ma znosić ból bez mrugnięcia okiem, jeśli nie ja? W imię piękna – warto znieść wszystko.

Nie macie pojęcia, jak się wtedy bałam. Myślałam – Chryste panie, a jeśli ten facet miał rację? Jeśli naprawdę się do tego nie nadaję? Ale przecież prawdziwie wartościowi artyści, których poznałam w tamtym miejscu, twierdzili inaczej. Nikt z nich nie podcinał mi skrzydeł i każdy raczej zachęcał do dalszych prób.

Uznałam, że jeśli się zatrzymam, uderzy mnie potworność całej sytuacji i już nigdy nie ruszę z miejsca. Zostało mi tylko jedno: musiałam iść prosto tam, gdzie były osoby, które najbardziej w branży podziwiałam. Bez półśrodków, prosto do celu. Może i szlag mnie trafi po drodze, ale pieprzyć to.

I pojechałam do Warszawy.

A tam przeszkoda za przeszkodą…

W stolicy przewinęłam się przez trzy studia tatuażu, zanim dostałam się tam, gdzie od początku chciałam, czyli do Noir Tattoo.

Przez pierwszy rok klepałam biedę, miotałam się z frustracji. Okrutnie ciężko było pogodzić tatuowanie z wyjazdami do Lublina na zajęcia, egzaminy, a później na staże w klinice weterynaryjnej. Uparłam się jednak, że skończę te studia, dodatkowo rodzice naciskali, ilekroć chciałam je rzucić. W końcu pochłonęły mnóstwo ich pieniędzy i naszego wspólnego wysiłku. Dziaranie nie przynosiło oczekiwanych zysków – jako początkująca i raczkująca w social mediach osoba nie byłam w stanie uzbierać więcej niż kilku klientów miesięcznie za śmieszne pieniądze. Wystarczały może na wynajem kawalerki w okazyjnej cenie, ale na pewno nie na utrzymanie w dużym mieście i wyjazdy do Lublina.

Pracowałam jeszcze ciężej niż na początku. Ilekroć złapałam klienta chętnego na długofalową współpracę, od razu rzucałam się na sesje po dziesięć, dwanaście godzin. Głupota, męczenie siebie i człowieka. Ale kiedy spod mojej maszynki, wówczas już trochę lepszej niż tamten Proton (Spektra Direkt 2 z gripem od Cheyenne) wyłaniał się tatuaż lepszy niż poprzednio… kiedy widziałam ten kolor wypływający spod krwi i opuchlizny, taki intensywny, taki jaskrawy, byłam jak zahipnotyzowana. Mogłabym dopłacać tym ludziom, żeby tylko przychodzili i pozwolili mi wciąż się doskonalić. Pewnego dnia po prostu mój organizm nie wytrzymał – weszłam do studio o 9, a pracowałam do 22:30 i około 19:00 musiałam iść zwymiotować. Ale umyłam twarz i wróciłam, klient nawet się nie zorientował.

Mówię o pracy w Nanuszka Art Studio prowadzonym przez Karolinę Kubikowską. Bardzo ciepło wspominam tamten okres, bo choć medialnie nie dawałam sobie rady, to atmosfera nie miała nic wspólnego ze studiem w Krakowie. Poznałam tam również swoich „najlepszych” klientów, z którymi utrzymuję kontakt do dziś i na których powstały pierwsze prace w stylu cartoon, stanowiące podwalinę pod moje późniejsze portfolio. Nie byłam pewna, w jakim stylu chcę pracować docelowo, bo nie chciałam się na nic zamykać – każdy oferował coś pięknego, przykuwającego wzrok. Dlaczego nie miałabym łączyć konwencji? Łamać zasad? „Żeby łamać zasady, musisz najpierw je poznać” – to słowa mojego krakowskiego mastera. Wzięłam je sobie do serca i po prostu robiłam wszystko. Uznałam, że przyjdzie wreszcie dzień, gdy spośród tego chaosu wyłoni się koncepcja, którą będę mogła z pełną odpowiedzialnością nazwać własną.

Rozpoczęła się też era moich słynnych „przypałowych” klientów. Nie zliczę sytuacji, kiedy tatuowany pan próbował mnie poderwać, kiedy chodzili za mną do domu, wydzwaniali po nocach, a ekstremum osiągnęłam, gdy klient któregoś dnia… zrobił dwójkę w trakcie tatuażu i nie zdołał tego faktu ukryć. Miałam „łeb jak sklep”, bo ciągłe rozmowy z ludźmi i staranie się o nowe osoby stanowiły okropne obciążenie dla psychiki. Byłam jak w amoku i nie myślałam o swoim komforcie. Work life balance mógłby nie istnieć. Tolerowałam chamskie odzywki, ignorowałem klepiących mnie w tyłek mężczyzn, wysyłałam projekty tydzień przed sesją i dokonywałam milionów zmian, bo pomysł nie spodobał się żonie, matce albo psu sąsiada. Kradzieże projektów też kwitowałam wzruszeniem ramion.

Zobacz portfolio: Nikolina Rudol (Hrabina Batory)

Szłam dalej, bo wiedziałam, dokąd idę. Miałam w głowie moje obecne studio, to był ostatni przystanek w Warszawie. Inspirowała mnie postać Julii Szewczykowskiej, jako artystki i business woman. Wiedziałam, że żeby się tam dostać, moje prace muszą zyskać jakość, do której ciągle dużo mi brakowało. Pokłóciłam się z rodzicami i chyba wszystkimi znajomymi. Zaniedbywałam każdą możliwą sferę życia poza pracą, co -– przyznaje – często robię do dziś. Chyba właśnie z tego powodu nie mam męża, partnera ani partnerki. Moją największą miłością zawsze były praca i realizacja ambicji.

Wkrótce, pomimo katorżniczych wysiłków, skończyłam w finansowym dole i rodzice zażądali bym wróciła do domu i rzuciła ten tragiczny biznes w cholerę.

Co? Ja? Ja mam rzucić tatuaż? Okej, znając moje legendarne psychiczne zjazdy, mogłam przewidzieć, że mniej więcej, co trzy miesiące będę go „rzucać”. Ale wiedziałam też, że nawet będąc na skraju załamania, kiedy wychodzę na wieczornego papierosa i czuje, chociaż namiastkę szczęścia – jestem szczęśliwsza niż kiedykolwiek wcześniej.

I z każdego doła wychodzę silniejsza.

Poszłam do drugiej pracy. Przez pewien czas malowałam torciki w fabryce Wedla na Pradze, może nawet mieliście któryś w domu. Ogromnie chwaliłam sobie tę robotę, bo mogłam przychodzić tyle dni w miesiącu, ile chciałam i zostawać też tak długo, jak chciałam – liczyli mi od godziny.

Mój tydzień nieraz wyglądał tak: Poniedziałek, wtorek i środa to był staż po 12 godzin w lubelskiej klinice, później powrót, czwartek i piątek od 7:00 rano w Wedlu, sobota i niedziela tatuowanie po 10 godzin i wyjazd do Lublina w niedzielę, żeby odbębnić ten staż możliwie najszybciej. Prowadzący wcale nie ułatwiali życia - nieraz spotykałam się z bezczelnymi komentarzami, jak podczas zabiegu sterylizacji kotki, ze strony doktora rozrodu zwierząt. „Wie pani, że kiedyś tatuowało się tylko prostytuki, żeby każdy wiedział, co to za kobiety? I teraz już dobrze wiem, co z pani za kobieta…”. Dobrze, że takie rzeczy zawsze po mnie spływały.

Nie miałam weekendów, ledwo dawałam radę „wyrwać” jakieś święta. Wiele razy płakałam ze zmęczenia. Pieniądze na wynajem odkładałam do jednej koperty, do drugiej, grosz do grosza – kasę na własny tatuaż.

Biznes stopniowo się rozkręcał, chociaż pośród wszystkich studyjnych kwasów nawet nie zauważałam, jak zyskuję zadowolonych klientów, którzy coraz częściej i chętniej wracają. Właściciele studiów byli bardzo różni – jedni w porządku, jako ludzie, ale kompletnie odklejeni biznesowo, inni skąpi (rozcieńczanie kolorowych farb, oszczędzanie na rękawiczkach, kupowanie tępych kartridży po taniości). Większość wcale nie myślała o promowaniu artystów, nieważne ile obiecywali na początku.

Od początku wychodziłam z założenia, że muszę liczyć w tej materii tylko na siebie, bo później bez studio będę nikim. Zaliczałam załamanie za załamaniem. Nie mogłam zaakceptować faktu, że pomimo wysiłków, pieniędzy włożonych w reklamę i opłaconych „specjalistów” od marketingu, klientów nie przybywa. Że kolory niekiedy źle się goją, bo kolorowy tatuaż to cholernie ciężka rzecz. Że sprzęt nawala. Jedną maszynkę opłakałam nawet jak własne zmarłe dziecko. Że linia nigdy nie wychodzi taka, jaka powinna. Że „blacha” nie jest gładka, a przejście wychodzi chropowate. Ze dotwork nieczysty. Że klientowi zrobił się strup, odpadł, a kolor razem z nim. Że ludzie wystawiają mnie w ostatniej sekundzie. Że nie potrafię zadowolić samej siebie, że idzie mi ZA WOLNO.

Tej pracy nie wykonuje się tylko dla pieniędzy. Gdybym miała pracować wyłącznie dla kasy, wybrałabym spokojny etat.

Ale ja zawsze chciałam i do dziś chcę przeskoczyć własne granice, chcę czuć ten stan zakochania tak długo, jak długo działają mi oczy i ręce.

Choć w oczach nieraz ciśnienie powoduje mikrowylewy, choć nadgarstek pęka z bólu, a kręgosłup powoli doprowadza mnie do szaleństwa.

Cel w postaci przyjęcia do mojego wymarzonego studio osiągnęłam po jednym z takich załamań. Miałam rzucać tatuaż i iść pracować do rzeźni, bo wiecie – miałam już skończone studia, ale byłam tak zaaferowana tatuowaniem, że kompletnie zignorowałam ten fakt. Akurat były urodziny studio, w którym wówczas pracowałam. Wyjazd na zakończenie roku akademickiego, ukoronowanie siedmiu lat ciężkich zmagań z medycyną weterynaryjną, przeszedł zupełnie bez echa. Rodzice pękali z dumy podczas uroczystości wręczenia dyplomów, a ja nie wypuszczałam z ręki telefonu. Wiadomości same się nie wyślą, stories samo się nie wstawi. Mimo wszystko jakaś maleńka cząstka mojej świadomości wiedziała, że oto zamknęłam pewien etap i mogę już bez żadnych wymówek skoncentrować się na tatuatorskim rozwoju. Nowa era? Za dużo powiedziane. Ale na pewno spora ulga dla niemożliwie obciążonej psychiki.

Ostatni etap odysei po salonach tatuażu… on był dla mnie w pewien sposób przełomowy. Bo udowodniłam, że wytrwałość i praca wreszcie zaprowadziły mnie do stabilizacji, jeśli chodzi o miejsce pracy. Nie wierzyłam, że po kilku bezowocnych próbach wysyłania portfolio nareszcie dostałam pozytywną odpowiedź – i to akurat wtedy, gdy atmosfera w poprzednim studio zrobiła się napięta i myślałam kolejny raz o rzuceniu tatuowania. Wiedziałam, że współpracownicy wezmą mnie na języki, że będą mi robić problemy, ale miałam to już gdzieś. Miałam swoją wymarzoną maszynkę, Spektrę Flux od FK Irons, i miejsce w docelowym studio. Skończyły się przesiadki, teraz już tylko bezpośredni pociąg do… dokądkolwiek, byle wyżej, byle lepiej. Z tamtego miejsca mogłam już zrobić wszystko, skończyło się klepanie tatuaży dla kasy albo pod presją szefów. Liczył się już tylko rozwój techniczny i artystyczny.

Tak jest do tej pory.

Ale nadal uchodzę za specjalistkę od kłopotliwych klientów. Na dziesięć normalnych sytuacji zawsze wpadnie jedna, o której później wszyscy opowiadają w studio. Starszy pan przymilający się wyjątkowo bezpośrednio, pani wydzwaniająca o trzeciej nad ranem, dziwny człowiek twierdzący, że moja praca nie jest warta swoich pieniędzy czy też po prostu kobieta szukająca przyjaciół, która uznała, że miło będzie zacząć za mną chodzić. Wszędzie.

Wieczne przeboje z social mediami, bo przecież nadal walczę o klienta jak umiem. Multum samozwańczych specjalistów, którzy co prawda zgarnęli swoją dolę, ale nie przysporzyli mi wielu zapisów. Przykry fakt jest taki, że najsłabszym ogniwem w pracy z człowiekiem jest człowiek. I choć siebie traktuję całkowicie jak maszynę do pracy, to wciąż uczę się brać poprawkę na ludzi – w końcu jesteśmy tylko ludźmi. Ja też, chociaż nie zawsze chcę to akceptować. Kiedy kręgosłup przeszywa okrutny ból, jak teraz, a oczy eksplodują od nadmiernej eksploatacji – wtedy jestem najbardziej świadoma własnej śmiertelności.

„Może i teraz umrę, ale zrobiłam dziś zajebisty tatuaż” - powiedziałam kiedyś, a nie chwalę się często. Myślę, że to kwintesencja mojego podejścia do zawodu.

Nigdy nie byłam szczęśliwsza, robiąc cokolwiek innego. Muszę tatuować. Nie mam wyboru.

Nazywam się Nikolina Rudol. Z tatuażem poznałam się w 2018 roku. Mieliśmy mały kryzys, ale w 2021 w końcu wzięliśmy ślub.

Nikolina Rudol (Hrabina Batory) - Zobacz portfolio i zrób tatuaż
Nikolina Rudol (Hrabina Batory) - tatuażysta z Warszawa. Portfolio tatuaży, wzorów, informacje kontaktowe.
WYNIKI KONKURSU! Podziel się swoją historią i zostań TATTOO+HERO!
Takiego konkursu w branży tatuażu nie było do tej pory! W tym konkursie oddaliśmy głos Wam, tatuatorkom i tatuatorom! Wiemy, że droga każdego artysty to odrębna historia. Dlatego chcieliśmy abyście się nią z nami podzielili. A do wygrania w konkursie było nie byle co – maszyna +HEROPEN od TATTOOME.E…