Stalowa Wola
Styl tatuażu: Black & Grey / Dotwork / Graficzny / Sketch / Neo-tradycyjny / Realizm / Watercolor
Witam ;) tu Agnieszka, tatuuje od ponad 10 lat. Tworzę we własnej pracowni "INK in the FOG" w Stalowej Woli.
Z wykształcenia mgr sztuki, z pasji…
W 2022 r. zadebiutowałam na XV TattooFest w Krakowie. Jedna z moich prac dostała się do finału w kategorii Tatuaż Neotradycyjny zagojony, a druga w…
Stalowa Wola
Moja fascynacja tatuażem zaczęła się we wczesnym dzieciństwie. Mój tato posiadał kilka tatuaży, nabył je na „przymusowym urlopie” na długo przed moimi narodzinami. Dla mnie jego rysunki, które się nie zmywały, to było coś zupełnie naturalnego i jednocześnie niezwykle ciekawego. Jednak to był zawsze temat tabu, tato niechętnie o nich opowiadał. Wiem, że wykonał je sobie sam i były na prawdę poprawne jak na warunki w których powstały.
Rysowałam odkąd nauczyłam się trzymać ołówek w ręku. Tak, brzmi to banalnie, ale pamiętam jak porysowałam mojej mamie, każdą stronę w dowodzie osobistym. Dawno temu miał formę papierowej książeczki. Jak można się domyślić moja forma wyrazu artystycznego, nie spotkała się z entuzjazmem. Podobnie było, kiedy porysowałam sobie całe nogi długopisem, chwilkę przed wyjściem do lekarza. Albo gdy podczas spożywania obiadu w przedszkolu jednocześnie rysowałam. Przedszkolanka postanowiła mnie za to ukarać i ku przestrodze, na forum całej grupy, wymierzyła mi kilka klapsów. W tamtych czasach nie przyszło by nikomu do głowy, że w przyszłości zaistnieje coś w rodzaju „bezstresowego wychowania”. Pamiętam, że w czasach przedszkola, razem z kilkoma śmiałkami, wrzucaliśmy rysiki z kredek do zupy mlecznej. Właściciele kolorowej zupy nie mieli łatwego życia.
W podstawówce byłam przeciętnym uczniem, ale plastyka to był mój konik. To był jedyny przedmiot, na który chodziłam z przyjemnością. Na wszystkich innych lekcjach, rysowałam na ostatnich stronach w zeszycie, na ławkach albo w podręcznikach. Kończyłam podstawówkę, kiedy młodzieńczy bunt już mocno się we mnie zakorzenił. To był okres, gdzie w moim industrialnym mieście rodzinnym, mieszało się wiele subkultur. Młodzież „szukała siebie”. Chcieliśmy zaznaczyć swoją indywidualność, chociażby za pomocą prowokacyjnego wyglądu. Nie chciałam być taka jak inni. Czułam ogromną potrzebę wyrażania siebie. I tak w wieku czternastu lat, zgoliłam sobie moje długie włosy na długość trzech milimetrów, założyłam glany, a na spodniach namalowałam paski. Oczywiście nie było w moim otoczeniu osoby, która by temu przyklasnęła. W szkole zaczęły się problemy, więc zaczęły się „kreatywne wagary”. Większość nauczycieli postawiła na mnie krzyżyk i nie wierzyli, ze dostanę się do mojego wymarzonego rzeszowskiego „plastyka". Gdy po wieloletniej edukacji plastycznej, odbierałam dyplom magistra sztuki, pomyślałam, że bardzo się co do mnie mylili.
W liceum plastycznym popełniłam kilka dziarek. Niestety efekty mnie nie zadowalały. O profesjonalnym sprzęcie można było pomarzyć, czy o praktykach w profesjonalnym studio. Mało kto w tamtych czasach miał dostęp do internetu, więc szukanie wiedzy było problematyczne, a w bibliotekach nie było fachowej literatury na temat jak zacząć tatuować? Pamiętam, jak po raz pierwszy miałam okazję przeglądać amerykański magazyn z tatuażami. Nie mogłam się napatrzeć i marzyłam, żeby kiedyś robić takie dzieła na skórze. Ale na tamten czas jedyne co mogłam to szlifować rysunek, który był dla mnie bardzo ważny.
Mój pierwszy tatuaż, wykonałam sama na sobie. Zanim jeszcze zaczęłam liceum plastyczne. To była forma wyrazu młodzieńczego buntu. Tatuaż „wyrażał moją indywidualność i wiarę w wolność jednostki”. Tatuaż nie był absolutnie modny, wręcz przeciwnie. Zrobiłam go bo był nieakceptowalny. Wtedy społeczeństwo odbierało osobę z tatuażem jako kryminalistę albo jako rodzaj samookaleczenia. Z tym drugim w moim przypadku mogłabym się nawet zgodzić. Z perspektywy czasu, kiedy pomyślę, że był zrobiony struną od gitary i tuszem kreślarskim „perełka” to faktycznie było ryzykowne. Niestety młodość rządzi się swoimi prawami i człowiek nie jest świadom zagrożenia. Miałam więcej szczęścia niż rozumu. Ukrywałam mój tatuaż przed rodzicami przez długi, długi czas. Gdy moja mama po raz pierwszy go zobaczyła, przez moją nieuwagę, powiedziała, że mi go wydrapie. Ale wiadomo, tatuaż kojarzył jej się tylko i wyłącznie z powszechnie znanym stereotypem.
Przełomową dla mnie chwilą było spotkanie z moim autorytetem, mistrzem tatuażu - Anilem Guptą. To był rok 2008, odwiedziłam moją starsza siostrę w Nowym Jorku i ona zabrała mnie na Manhattan do jego pracowni. Nie byłyśmy umówione, ale zaryzykowałyśmy. Zabrałam ze sobą kilka rysunków i m.in. projekt tatuażu. Zapytałyśmy jego manager o wolne terminy i wycenę, choć z góry wiedziałam, że tatuaż od Anila Gupty był dla mnie nie osiągalny. Po chwili zaprosiła nas do jego pracowni, gdzie właśnie tatuował klientowi smoka na całych plecach. Powiedział do mnie, że mam bardzo dobry rysunek i że widzi we mnie potencjał. I w tamtym momencie poczułam, że to moje powołanie. Do tej pory jak to wspominam to mam ciarki na skórze. Dobrze, że mam pamiątkowe zdjęcie z mistrzem, bo chyba nikt by mi nie uwierzył.
Zanim zakupiłam pierwszy profesjonalny sprzęt do tatuowaniu minęło kilka lat. A ja ciągle wizualizowałam sobie, siebie we własnym studiu tatuażu. Po studiach pracowałam chwilkę jako grafik komputerowy w Radomiu, a potem wróciłam do mojego rodzinnego miasta i odbyłam staż w Muzeum Regionalnym. Szukałam odpowiedniego miejsca pracy dla mnie, i wtedy postanowiłam, że teraz albo nigdy. Pomyślałam, ze najbardziej w życiu lubię rysować i chciałabym tatuować, więc to musi się udać. Cały dochód ze stażu przeznaczyłam, na zakup pierwszych maszynek i niezbędnych akcesoriów.
I tak, się zaczęła moja kariera. Nie było cukierkowo. Bardzo się stresowałam. Nie spałam po nocach. Nie miałam mentora, który by mnie nauczył, więc intuicyjnie podchodziłam do tematu. Kupiłam z Allegro jakiś poradnik „jak tatuować”, kilkadziesiąt stron, formatu A5, po prostu skserowane kartki z odręcznymi rysunkami. Nic z tego nie rozumiałam. Paradoksalny był dla mnie np. opis, jak nastawić maszynkę na „słuch”, której nigdy nie słyszałam. Jednak nie poddawałam się, ćwiczyłam na czym się dało, łącznie ze świńską nogą i byłym chłopaku. Z czasem zdobywałam coraz więcej wiedzy, a nadgarstek przyzwyczaił się do ciężkich maszynek cewkowych. Wydawało mi się, na tamtą chwilę, że to odpowiedni czas, żeby wyjść do ludzi. Z perspektywy czasu widzę to inaczej. Pamiętam śmieszną opinię na mój temat. Dodam, że byłam pierwszą kobietą, która odważyła się otworzyć studio tatuaży w moim mieście. I na wieść o tym, że „baba robi dziary” doszedł do mnie komentarz, że „to nie może być nic dobrego”.
Sporo hejtu musiałam przełknąć i nauczyć się tym nie przejmować. Nie było łatwo, był płacz i zgrzytanie zębów. Gdybym jeszcze raz miała przejść tą drogę, to oczywiście bym ją przeszła, ale z przewodnikiem. Zaoszczędziłabym sporo czasu i miałabym solidne wsparcie. Teraz rzetelna wiedza i profesjonalny sprzęt, jest na wyciągnięcie ręki. Sama z tych dobrodziejstw korzystam. Każde szkolenie, wykłady, konwencje, wygrane nagrody, poznani ludzie, wymiana doświadczeń i opinii związanych z branżą tatuażu to kolejny krok w rozwoju.
Na przestrzeni tych kilkunastu lat, od kiedy, zaczęłam interesować się zagadnieniem tatuażu, zaobserwowałam jak zmieniło się podejście do niego. Z jednej strony tatuaż, już nie kojarzy się tylko z kryminałem, oczywiście to jest na plus. Z drugiej strony wdarł się mocno w popkulturę i zwyczajnie spowszechniał, stał się modny, dostępny dla każdego. Ja osobiście z sentymentem wracam do czasów, kiedy tatuaż był niszowy … i zanim wirtualny świat, zaczął zastępować realny.
Style: Neo-tradycyjny
1 033 dni temu