Opis
Dawno, dawno temu, gdy studia tatuażu skrywały swe oblicze przed światem w lokalizacjach mrocznych i tajemnych, na świat przybyłam ja. Nazwijmy mnie Izabelą, bo tak właśnie mam na imię. Już dziecięciem będąc zdecydowanie bardziej radowało mnie bazgranie pisakami po skórze, niż notowanie wiedzy w zeszycie. Na koloniach i w szkole zdobyłam wśród rówieśników chlubne miano „tej od mazaków”. Bazgrałam więc na skórze kolegów i koleżanek kwiatuszki, czaszki i oczywiście imiona pierwszych miłości (obecnie unikam tego jak ognia).
Przyszedł czas studencki i wchodzenia w dorosłość, poszukiwanie pracy i kierunku na najbliższe lata, ale nawet wtedy nie myślałam jeszcze poważnie o podjęciu rękawicy, jaką rzucał mi pod nogi los. Studia tatuażu jawiły mi się w owych dniach jako jamy wypełnione po brzegi mrokiem, wilgocią piwnicy i potu zebranych w niej ludzi i, nieodłącznym jak mi się wydawało, metalem (muzyką znaczy się). A ja, tu kluczowa kwestia, nie lubiłam metalu. Równanie wyszło mi zatem jednoznaczne, nie mogę być tatuatorką, bo nie wytrwam łupania muzyki, ani przez minutę, a co dopiero mówić tutaj o wielogodzinnych sesjach.
Los, jak to ma w zwyczaju, uwielbia jednakowoż pokazywać środkowy palec ludzkim przekonaniom i postanowieniom. Kilka lat później zagonił mnie, smagając po plecach batogiem przeznaczenia, w prostej linii za granicę. Tam pracowicie zbierałam funt do funta na swoją pierwszą maszynę. Zamówiłam zabawkowy zestaw z Chin, w składzie dwie Super-Cool wyglądające maszyny ciężarem bliższe głazowi niż czemuś, czym można operować na ludzkiej skórze, kolory, które nadawały się tylko na sztuczną skórę i kilka igieł. Gdy o moją małżowinę uszną pierwszy raz obiły się pierwsze dźwięki odpalonych bestii, byłam już ostatecznie kupiona. Nie miały znaczenia 5-letnie studia, wcześniej przedsięwzięty plan na życie i pracę, ani lamenty bliskich, którzy niekoniecznie z początku byli przekonani do mojej nowej pasji. Z wywieszonym jęzorem biegałam od studia do studia w poszukiwaniu praktyk, nikt nie chciał mnie jednak przyjąć. Na pytanie, jak to w takim razie mam się nauczyć tatuować, skoro nikt nie chce mnie uczyć, w każdym studio znalazł się ktoś, kto poświecił mi swoimi pośladkami. Jeden za drugim zdejmowali spodnie i pokazywali pierwsze próby tatuowania na własnych udach. Tak samo zrobiłam i ja. Pamiętam, że jeden z pierwszych tatuaży na własnym ciele wyszedł mi tak szkaradnie, że położyłam się na ziemi w pozycji embrionalnej i płakałam jak dziecię przez dobre 20 minut.
Dzisiaj wspominam to z uśmiechem na twarzy. Obecnie mija 6 lat od pierwszego wbicia się w pierwszego klienta i teraz już nie płaczę po zerknięciu na dokonane dzieło. Zawitałam w kilku studiach i po drodze spróbowałam chyba każdego stylu tatuażu, do dzisiaj nie mogę się zdecydować, czy przyjemniej mi w czerni czy kolorach. Pokusiłam się o zmajstrowanie, podczas okresu covidowej nudy, swojego własnego stylu. Z czułością nazwałam go witrażowym (stained glass), a jego dumny dino przedstawiciel znajduje się na załączonym obrazku. Czerpie dużo z neotradu, ale każdy kolor wbijany jest na blachę i oddzielony czarną linią. Zero cieniowania, zero wolnej przestrzeni. Ukoronowanie moich 6 letnich starań, by z każdą dziarą być jeszcze lepszą artystką. Do wszystkich, którzy chcą zagłębić się w tę branżę – cokolwiek robicie, róbcie to z serduchem! I jak mawiał mój dziadunio „jak coś robić, to porządnie”. Pozdrawiam serdecznie ^^
629 dni temu